Moja szanowna A.
Ponieważ w odpowiedzi na Twój list od razu przyszło mi do
głowy zbyt wiele myśli, nie chcąc dopuścić do chaosu totalnego, postaram się
pisać chronologicznie.
Zacznę od tego, że zwrot „Do M.” kojarzy mi się z jedną z
najwybitniejszych polskich komedii romantycznych ostatnich lat, której
obejrzałam co prawda tylko połowę, ale za to w wersji dla niewidomych - z
audiodeskrypcją. Jeżeli ktoś, podobnie jak niżej podpisana, uważa że słowo
„wybitny” wybitnie kłóci się z „komedią romantyczną”, a już szczególnie z
„polską komedią romantyczną”, może spróbować z taką wersją, jakiej ja
doświadczyłam – ciekawe przeżycie, przenoszące szlachetną sztukę oglądania
filmów na nowy poziom.
Pytasz, czy pamiętam pierwszy film, który obejrzałam.
Oczywistą oczywistością jest, że nie pamiętam, ale to pytanie zainspirowało
mnie do wymyślenia pierwszego tematu, który z właściwą sobie
wspaniałomyślnością pozwoliłaś mi wybrać (w tym momencie chronologię szlag
trafił).
Otóż możemy go poświęcić filmom naszej minionej już młodości,
które, bez względu na ich poziom artystyczny, estetyczny i w ogóle jakikolwiek,
można było oglądać dziesiątki (setki?) razy.
Ja w swojej pamięci przechowuję dwa takie filmy (zapewne
domyślasz się, jakie), ale myślę, że w tym odcinku zabraknie mi miejsca, by o
nich napisać, więc palma pierwszeństwa przypadnie jednak Tobie.
Popijając herbatę bez miodu i bez cytryny, smakującą raczej
jak przegotowana woda, podejmuję wyzwanie i, tytułem wstępu, sprostuję jeszcze
kilka kwestii.
Po pierwsze primo, cieszę się autentycznie, że zaraziłam Cię
filmowym bakcylem, podobnie jak cieszę się złapaniem blogowego wirusa. Jedyne,
co mnie niepokoi to pytanie, czy ktoś będzie zainteresowany tą naszą filmową
epistołologią (wiem, że takie słowo nie istnieje, i co z tego), jak również to,
czy czas pozwoli na odpowiednio częste jej prowadzenie (nieprawdą jest, że doba
jest za krótka; to tydzień powinien trwać co najmniej 10 dni).
Po drugie primo, wątpię, aby znalazł się ktoś, kto o X muzie
wie wszystko, acz znam takich, którzy wiedzą o niej naprawdę wiele, i wbrew
pozorom, siebie do nich JESZCZE nie zaliczam. Słowem, wszystko przed nami.
Liczę też na to, że dzięki naszym konwersacjom wychylisz się nieco poza
współczesne produkcje lansowane jako artystyczne odkrycia (niemniej nie
przeczę, że trafiają się wśród nich rzeczy niezłe) i posmakujesz nieco klasyki,
zarówno tej znajdującej się na piedestale, jak i tej nieco zapomnianej (ja sama
zresztą zanurzam w niej dopiero mały palec u stopy) – wszak budowy domu nie
zaczyna się od dachu.
Po trzecie primo wreszcie, to bardzo dobrze, że lubimy
zupełnie inne filmy. Wygłoszę tu zdanie, które już nieraz internetowo
wypowiadałam, i które głosić będę póki mnie demencja starcza nie pochłonie – to,
co w kinie [w sztuce w ogóle] jest dla mnie najbardziej fascynujące to to, jak
różnie dany film [dzieło sztuki] jest odbierany; jak wiele znaczeń można z
niego wyciągnąć, nawet wbrew intencji autora. Rozbieżności nie są zatem
absolutnie żadną przeszkodą, o ile oczywiście znajdziemy wystarczająco wiele
wspólnych filmów, by móc o nich rozprawiać.
Tym samym kończę tę swoją wstępną, rozwlekłą wypowiedź i
czekam na Twój ruch, którego zapowiedź już wyżej poczyniłam.
M. *
*nie mylić z M - Morderca – jeden z wspominanych wyżej
klasyków, z którym sama nie miałam niestety jeszcze okazji się zapoznać, ale
który polecam niniejszym Twojej uwadze).
PS. Pamiętam raczej wyśpiewywanie piosenki pt. „Lustro”, ale
rzeczywiście, „Mulan” do dziś pozostała moją ulubioną animacją z zamierzchłych
czasów młodości
PS.2 Mam nadzieję, że jako głównodowodzący bloga nie będziesz
cenzurować mojego stylu, który niewątpliwie będzie mniej formalny i górnolotny
niż Twój
PS. 3 Owszem, są rzeczy, które mnie wzruszają, ale to może
być temat na kolejny po kolejnym (albo i późniejszy) wpis