wtorek, 25 września 2012

List 2


Moja szanowna A.

Ponieważ w odpowiedzi na Twój list od razu przyszło mi do głowy zbyt wiele myśli, nie chcąc dopuścić do chaosu totalnego, postaram się pisać chronologicznie.

Zacznę od tego, że zwrot „Do M.” kojarzy mi się z jedną z najwybitniejszych polskich komedii romantycznych ostatnich lat, której obejrzałam co prawda tylko połowę, ale za to w wersji dla niewidomych - z audiodeskrypcją. Jeżeli ktoś, podobnie jak niżej podpisana, uważa że słowo „wybitny” wybitnie kłóci się z „komedią romantyczną”, a już szczególnie z „polską komedią romantyczną”, może spróbować z taką wersją, jakiej ja doświadczyłam – ciekawe przeżycie, przenoszące szlachetną sztukę oglądania filmów na nowy poziom.

Pytasz, czy pamiętam pierwszy film, który obejrzałam. Oczywistą oczywistością jest, że nie pamiętam, ale to pytanie zainspirowało mnie do wymyślenia pierwszego tematu, który z właściwą sobie wspaniałomyślnością pozwoliłaś mi wybrać (w tym momencie chronologię szlag trafił).
Otóż możemy go poświęcić filmom naszej minionej już młodości, które, bez względu na ich poziom artystyczny, estetyczny i w ogóle jakikolwiek, można było oglądać dziesiątki (setki?) razy.
Ja w swojej pamięci przechowuję dwa takie filmy (zapewne domyślasz się, jakie), ale myślę, że w tym odcinku zabraknie mi miejsca, by o nich napisać, więc palma pierwszeństwa przypadnie jednak Tobie.

Popijając herbatę bez miodu i bez cytryny, smakującą raczej jak przegotowana woda, podejmuję wyzwanie i, tytułem wstępu, sprostuję jeszcze kilka kwestii.

Po pierwsze primo, cieszę się autentycznie, że zaraziłam Cię filmowym bakcylem, podobnie jak cieszę się złapaniem blogowego wirusa. Jedyne, co mnie niepokoi to pytanie, czy ktoś będzie zainteresowany tą naszą filmową epistołologią (wiem, że takie słowo nie istnieje, i co z tego), jak również to, czy czas pozwoli na odpowiednio częste jej prowadzenie (nieprawdą jest, że doba jest za krótka; to tydzień powinien trwać co najmniej 10 dni).

Po drugie primo, wątpię, aby znalazł się ktoś, kto o X muzie wie wszystko, acz znam takich, którzy wiedzą o niej naprawdę wiele, i wbrew pozorom, siebie do nich JESZCZE nie zaliczam. Słowem, wszystko przed nami. Liczę też na to, że dzięki naszym konwersacjom wychylisz się nieco poza współczesne produkcje lansowane jako artystyczne odkrycia (niemniej nie przeczę, że trafiają się wśród nich rzeczy niezłe) i posmakujesz nieco klasyki, zarówno tej znajdującej się na piedestale, jak i tej nieco zapomnianej (ja sama zresztą zanurzam w niej dopiero mały palec u stopy) – wszak budowy domu nie zaczyna się od dachu.

Po trzecie primo wreszcie, to bardzo dobrze, że lubimy zupełnie inne filmy. Wygłoszę tu zdanie, które już nieraz internetowo wypowiadałam, i które głosić będę póki mnie demencja starcza nie pochłonie – to, co w kinie [w sztuce w ogóle] jest dla mnie najbardziej fascynujące to to, jak różnie dany film [dzieło sztuki] jest odbierany; jak wiele znaczeń można z niego wyciągnąć, nawet wbrew intencji autora. Rozbieżności nie są zatem absolutnie żadną przeszkodą, o ile oczywiście znajdziemy wystarczająco wiele wspólnych filmów, by móc o nich rozprawiać. 

Tym samym kończę tę swoją wstępną, rozwlekłą wypowiedź i czekam na Twój ruch, którego zapowiedź już wyżej poczyniłam.

M. *

*nie mylić z M - Morderca – jeden z wspominanych wyżej klasyków, z którym sama nie miałam niestety jeszcze okazji się zapoznać, ale który polecam niniejszym Twojej uwadze).

PS. Pamiętam raczej wyśpiewywanie piosenki pt. „Lustro”, ale rzeczywiście, „Mulan” do dziś pozostała moją ulubioną animacją z zamierzchłych czasów młodości
PS.2 Mam nadzieję, że jako głównodowodzący bloga nie będziesz cenzurować mojego stylu, który niewątpliwie będzie mniej formalny i górnolotny niż Twój
PS. 3 Owszem, są rzeczy, które mnie wzruszają, ale to może być temat na kolejny po kolejnym (albo i późniejszy) wpis